Sebastian Karpiel-Bułecka: W mojej rodzinie skupiamy się na istocie świąt Bożego Narodzenia. Prezenty nie są dla nas najważniejsze

Wokalista podkreśla, że święta Bożego Narodzenia mają dla niego przede wszystkim wymiar duchowy. Nie wyobraża sobie jednak tego czasu bez tradycyjnej, pięknie przystrojonej choinki. Jednocześnie Sebastian Karpiel-Bułecka zaznacza, że w jego rodzinie w Wigilię nie ma zwyczaju prześcigania się w dawaniu wartościowych prezentów. Ograniczają się do symbolicznych upominków dla najmłodszych. W sylwestra artysta wystąpi na miejskim koncercie w Zakopanem.

– Teraz, gdy się już z końcem października wchodzi do sklepu czy wychodzi na miasto, to siłą rzeczy te święta z każdej strony nas atakują – mówi agencji Newseria Sebastian Karpiel-Bułecka.

Wokalista zaznacza jednak, że choć sklepy kilka tygodni wcześniej pękają w szwach od okolicznościowych ozdób, to on sam nie czuje wtedy klimatu Bożego Narodzenia. Według niego wszystko ma swój czas i na świąteczną atmosferę również przychodzi właściwy moment. Dla niego takim magicznym miesiącem jest właśnie grudzień.

– W Warszawie ubieram choinkę już w Mikołaja, żeby się nią nacieszyć, bo potem na Boże Narodzenie wyjeżdżamy w Zakopane i tam robimy to tuż przed świętami. U nas te święta są więc na dwa domy – mówi.

W tym wyjątkowym czasie Sebastian Karpiel-Bułecka ceni sobie przede wszystkim chwilę refleksji i radość ze spotkania z bliskimi. Jak zapewnia, nie daje się ponieść przedświątecznej gorączce i nie kupuje stosu prezentów.

– Skupiamy się bardziej na istocie tych świąt, bo przecież to są ważne święta w wymiarze duchowym, natomiast prezenty w tym czasie nie są u nas najważniejsze. To jest miły dodatek dla najmłodszych członków rodziny i oczywiście kupujemy je dzieciom, ale sobie już to darujemy – mówi.

W ubiegłym roku Sebastian Karpiel-Bułecka wystąpił w Toruniu podczas Sylwestrowej Mocy Przebojów organizowanej przez telewizję Polsat. Tym razem ma zaplanowany koncert w rodzinnych stronach.

– W tym roku sylwestra gramy w Zakopanem, z czego się bardzo cieszę, bo dawno w sylwestra nie grałem. Ja zwykle jestem wtedy ze znajomymi, nie koncertuję, więc w tym roku zrobię sobie przerwę i spędzę go w pracy. Jest to nieduży miejski sylwester, nietelewizyjny – dodaje.

Źródło: Newseria

IBS: Po podwyżce podatków o 660 tys. spadła liczba użytkowników e-papierosów. Większość prawdopodobnie pali tradycyjne papierosy

Zmiany podatkowe, które weszły w życie w 2025 roku, znacząco zmieniły rynek wyrobów nikotynowych. Według szacunków Instytutu Badań Strukturalnych z codziennego używania e-papierosów, głównie jednorazowych, mogło zrezygnować ponad 600 tys. osób. Duża część z nich przerzuciła się na inne produkty, w tym tradycyjne papierosy. Eksperci w raporcie zwracają uwagę zarówno na efekty fiskalne i zdrowotne wprowadzanych zmian, jak i na konieczność działań edukacyjnych. Z kolei resort finansów zapowiada uszczelnianie przepisów akcyzowych i rozpoczęcie prac nad nową mapą akcyzową, która miałaby obowiązywać po 2027 roku.

Podsumowanie dotychczasowych działań i skutków zmian podatkowych było tematem seminarium Instytutu Badań Strukturalnych „Akcyza na wyroby nikotynowe: rzucą palenie czy zmienią produkt?”, które zgromadziło przedstawicieli administracji, ekonomistów i ekspertów zdrowia publicznego. Analizowano m.in. pierwsze efekty znowelizowanej w ubiegłym roku mapy akcyzowej oraz wprowadzonego w tym roku dodatkowego podatku na urządzenia do waporyzacji i płyn do jednorazowych e-papierosów. Na zmianach podatkowych – jak wynika z szacunków samego resortu finansów – budżet państwa miał zyskać ponad 3,6 mld zł. W ocenie skutków regulacji resort przewidywał, że po nowelizacji mapy akcyzowej zyska ponad 2,868 mld zł, a na dodatkowym podatku w wysokości 40 zł na e-papierosy i płyny do urządzeń jednorazowych co najmniej 66 mln zł tylko z akcyzy. 

– Możemy mówić o pozytywnych następstwach zmian, które się dokonały w tamtym roku w mapie akcyzowej. Dochody nie spadają, konsumpcja niektórych wyrobów spada, a jednym z celów tych zmian było ograniczenie, i to radykalne, dostępności jednorazowych e-papierosów. Szczególnie chodziło nam o dzieci i młodzież. E-papierosy jednorazowe są na rynku, ale kosztują bardzo dużo, co oznacza, że ich dostępność ekonomiczna dla dzieci została radykalnie obniżona. O to chodziło – podkreśla w rozmowie z agencją Newseria dr Jarosław Neneman, wiceminister finansów.

Badacze zwracają uwagę na zmianę preferencji konsumentów. Z badania „Rzucą palenie czy zmienią produkt? Potencjalne efekty zmian stawek akcyzy” wynika, że po skokowym wzroście cen e-papierosów z nikotyny zrezygnowało niecałe 200 tys. osób. Pozostałe – ok. 480 tys. – wybrały inne produkty, głównie tradycyjne papierosy, które są najbardziej szkodliwą formą konsumpcji nikotyny.

 W zeszłym roku Sejm wprowadził nową mapę drogową podwyżek cen papierosów. Wcześniej była zaplanowana ścieżka wzrostu cen papierosów do 2027 roku, ale ze względu na wysoką inflację te ceny już przestały być aktualne. Oszacowaliśmy, że podwyżka cen papierosów, która została zapisana w tej mapie drogowej do 2027 roku, zmniejszy liczbę palaczy papierosów o 250 tys. Natomiast w tym roku weszła dodatkowa akcyza na e-papierosy, przez co bardzo mocno wzrosły ceny tych produktów, w zasadzie niektóre rodzaje wyszły z rynku. Spodziewamy się, że nowa akcyza zmniejszy liczbę konsumentów e-papierosów o ponad 600 tys. – ocenia dr Maciej Albinowski, ekonomista z Instytutu Badań Strukturalnych, współautor raportu.

Zdaniem autorów raportu cel zdrowotny, czyli ograniczenie liczby konsumentów nikotyny, można będzie osiągnąć poprzez równoległe podniesienie akcyzy na wszystkie produkty, niezależnie od stopnia ich szkodliwości. Sposób działania fiskusa musi być uzależniony właśnie od celu, który chce zrealizować  zwraca uwagę dr Konrad Walczyk, wicedyrektor Instytutu Rozwoju Gospodarczego Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.

– Nie wszystkie wyroby nikotynowe powinny być opodatkowane według tej samej stawki podatku akcyzowego. Jakie powinny być to stawki, zależy od celu, jaki chcemy przyjąć. Jeżeli przyjmiemy cel fiskalny, to optymalne stawki akcyzy na wyroby nikotynowe powinny być zgodne z zasadą Ramseya, która mówi, że stawka podatku na dane dobro powinna być odwrotnie proporcjonalna do cenowej elastyczności popytu na nie. Natomiast jeżeli przyjmiemy za cel opodatkowanie akcyzą wyrobów nikotynowych, to wówczas stawka powinna być uzależniona proporcjonalnie od szkodliwości społecznej i kosztów likwidacji szkód powstałych na skutek konsumpcji tych wyrobów – wskazuje dr Konrad Walczyk.

Raport IBS sygnalizuje także potrzebę przeglądu stawek akcyzy. Zdaniem ekspertów urealnienie relacji w całym koszyku może ograniczyć „ucieczki” między kategoriami i lepiej adresować koszty społeczne. Ewentualne propozycje Ministerstwa Finansów muszą zostać zaakceptowane przez prezydenta, który sygnalizował wcześniej, że zawetuje plan zmiany w mapie drogowej akcyzy dotyczącej alkoholu. Ustawa, która podnosi w 2026 roku stawkę akcyzy na wyroby alkoholowe o 15 proc., a w 2027 roku o 10 proc., pod koniec listopada trafiła na biurko Karola Nawrockiego.

– W tym momencie nie ma na stole żadnej propozycji dotyczącej podwyższenia akcyzy na wyroby tytoniowe i nikotynowe, w związku z czym rozmowa o ewentualnym stanowisku prezydenta Karola Nawrockiego być może jest trochę przedwczesna. Natomiast generalnie oczywiście prezydent podtrzymuje swoje przedwyborcze obietnice w sprawie akcyzy. Wydaje się, że najpoprawniejszym podejściem jest pewna przewidywalność. Mamy coś takiego jak mapa drogowa akcyzy, która polskim przedsiębiorcom umożliwia szerszą perspektywę i dłuższy horyzont planowania. Dobrze by było tę przewidywalność zachować. Prezydent jest generalnie przeciwny gwałtownym ruchom wskazującym na to, że minister finansów ma przede wszystkim problemy ze spięciem budżetu, a nie wskazuje to, że trwa tam jakaś głębsza refleksja nad zdrowiem Polaków – mówi dr Piotr Głowacki, doradca ds. gospodarczych w Kancelarii Prezydenta RP.

Wiceminister finansów podkreśla, że po uporządkowaniu mapy akcyzowej dla wyrobów nikotynowych i dla wyrobów alkoholowych nie planuje dodatkowych podwyżek, ale zapowiada, że w przyszłym roku rozpocznie prace nad nową mapą akcyzową. Jak dodaje dr Jarosław Neneman, ma ona lepiej odzwierciedlać realia gospodarcze, uwzględniając m.in. zmianę poziomu inflacji i zarobków. Wkrótce do konsultacji społecznych ma trafić także projekt uszczelniający przepisy akcyzowe dla e-papierosów.  

– Mamy wpis do Zespołu ds. Programowania Prac Rządu i pracujemy nad projektem ustawy, w której w pewnym fragmencie dotyczącym rynku e-papierosów będzie doszczelnienie przepisów – zapowiada wiceminister finansów.

Według IBS podwyżka stawek akcyzy i przepływy między kategoriami na rynku wyrobów nikotynowych, choć stopniowo zmieniają strukturę rynku, nie skutkują wzrostem szarej strefy, która pozostaje stabilna i nie przekracza 5 proc. rynku tych produktów.

Źródło: Newseria

Europejska branża chemiczna przegrywa konkurencję z Chinami. W instytucjach UE trwają prace nad planem wsparcia

Europejska branża chemiczna przegrywa konkurencję z Chinami. W instytucjach UE trwają prace nad planem wsparcia
Europejska branża chemiczna przegrywa konkurencję z Chinami. W instytucjach UE trwają prace nad planem wsparcia

W instytucjach unijnych trwają prace nad uproszczeniami dla branży chemicznej i planem wsparcia jej konkurencyjności, zwłaszcza w relacjach z Chinami. Komisja Europejska w lipcu przedstawiła projekt tego typu działań i deregulacji. Niedawno Parlament Europejski przyjął pakiet „Jedna substancja, jedna ocena”, który ma z kolei usprawnić ocenę bezpieczeństwa chemicznego substancji i wzmocnić bazę wiedzy na ich temat. Jednym z założeń zmian jest wzmocnienie innowacyjności sektora.

– Jesteśmy dzisiaj takim miejscem na świecie, gdzie chemikalia są sprawdzane w bardzo drobiazgowy sposób. Nigdzie na świecie nie są tak sprawdzane. Chodzi o klimat i o to, żeby produkcja chemii odbywała się w jak najbardziej transparentny sposób, żeby nie zatruwać środowiska – mówi agencji Newseria Dariusz Joński, poseł do Parlamentu Europejskiego z Koalicji Obywatelskiej. – Natomiast z drugiej strony to nie może powodować wydłużania procesu produkcji i sprzedaży, więc apelujemy o uproszczenie tych procedur i wykorzystanie danych, które są zbierane, żeby ona była jeszcze bardziej konkurencyjna.

Na mocy nowych przepisów ma nastąpić zacieśnienie współpracy i konsolidacja prac naukowych i technicznych dotyczących chemikaliów w ramach czterech agencji unijnych. Wiedza uzyskana w wyniku ocen na podstawie jednego aktu prawnego (na przykład na temat produktów biobójczych) może zostać ponownie wykorzystana w odniesieniu do innego (np. w zabawkach). Jak podkreśliła Komisja Europejska, obywatele, przedsiębiorstwa i organy skorzystają z uproszczonego i przejrzystego dostępu do informacji dotyczących chemikaliów i większej pewności ocen.

Przepisy zakładają również powstanie wspólnej platformy danych na temat zagrożeń związanych z chemikaliami, ich właściwości fizykochemicznych, obecności w środowisku, emisji, zastosowań i zrównoważonego rozwoju. Systematycznie mają być także gromadzone dane o poziomach substancji chemicznych wykrywanych m.in. w próbkach krwi czy mleka matki. Do tego dochodzi również obowiązek zgłaszania badań nad substancjami chemicznymi. 

Pakiet legislacyjny został zatwierdzony przez Radę Unii Europejskiej 13 listopada br. i wejdzie w życie po 20 dniach od publikacji w Dzienniku Urzędowym UE. Wspólna platforma danych ma powstać w ciągu kolejnych trzech lat.

Przyjęta regulacja OSOA (One Substance One Assessment) to część szerszej inicjatywy „Chemicals Strategy for Sustainability”, czyli strategii na rzecz zrównoważonego rozwoju w dziedzinie chemikaliów z 2020 roku. Ma ona nie tylko poprawić ochronę obywateli i środowiska, ale również pobudzić innowacyjność w tym sektorze gospodarki. Tym bardziej że zgodnie z przytaczanymi w strategii danymi do 2030 roku światowa produkcja chemikaliów podwoi się względem 2018 roku. To sprawia, że unijne przepisy dotyczące chemikaliów będą zyskiwać na znaczeniu.

W lipcu br. Komisja Europejska przedstawiła długo wyczekiwany przez branżę chemiczną European Chemicals Industry Action Plan, czyli plan działania na rzecz europejskiego przemysłu chemicznego, oraz pakiet Omnibus VI upraszczający przepisy dotyczące chemikaliów. Ma to być odpowiedź na pogarszającą się sytuację konkurencyjną sektora. Europejski przemysł chemiczny jest drugim co do wielkości rynkiem chemikaliów na świecie. W 2023 roku był wart ponad 850 mld euro: kraje UE wygenerowały 655 mld euro obrotów, podczas gdy reszta Starego Kontynentu – 207 mld euro. Liderem globalnego rynku były Chiny ze sprzedażą chemikaliów na poziomie 2,237 bln euro – wynika z raportu Deloitte’a „Przyszłość europejskiego przemysłu chemicznego: pozytywne perspektywy”. Udział Europy w globalnym rynku od dekady utrzymuje się na poziomie 13–14 proc., a w 2008 roku był on dwukrotnie wyższy.

– Mówiąc wprost, tę branżę trzeba uprościć i dodatkowo w nią zainwestować, tak jak to zrobiły m.in. Chiny – podkreśla Dariusz Joński. – Dwadzieścia lat temu europejska branża chemiczna była silniejsza od chińskiej mniej więcej w proporcjach 3:1. Dzisiaj to europejska goni Chiny, między innymi z uwagi na zbyt duże biurokratyczne obostrzenia, a z drugiej strony z uwagi na ceny prądu, bo bez prądu tej branży nie ma. To są dwie rzeczy, którymi musimy się zająć.

Cefic (Europejska Rada Przemysłu Chemicznego) w raporcie „Chemical Trends Report Q2 2025” wskazuje, że konkurencyjność europejskiego sektora chemicznego utrzymuje się znacznie poniżej średniej z lat 2014–2019. Wynika to ze słabnącego popytu i niekonkurencyjnych cen energii. Jest to szczególnie istotne w przypadku produktów surowcowych i petrochemicznych, gdzie Chiny mają przewagę konkurencyjną dzięki produkcji na dużą skalę i niskim kosztom produkcji.

Cefic podaje, że między styczniem a czerwcem br. produkcja w przemyśle chemicznym w krajach członkowskich UE spadła o 2,4 proc. w porównaniu do analogicznego okresu rok wcześniej. Chiny natomiast odnotowały 8-proc. wzrost. Pozostają one najważniejszym źródłem importu chemikaliów do państw członkowskich (17,1 mld euro).

Cieszę się, że na sali plenarnej PE usłyszeliśmy między innymi o ochronie kilku gałęzi przemysłu, uproszczeniu i przyjęciu na 2026 rok programu wsparcia przedsiębiorstw, między innymi kluczowych sektorów, wśród których jest chemia. Na dobrą sprawę bez przemysłu chemicznego nie ma żadnego innego przemysłu, ani motoryzacyjnego, ani ceramicznego, ani metalowego. To jest fundament europejskiej gospodarki – mówi Dariusz Joński.

W zaproponowanym przez KE planie na rzecz przemysłu chemicznego postawiono nacisk na modernizację sektora, ze szczególnym uwzględnieniem wsparcia dla transformacji energetycznej i dekarbonizacji, tworzenia rynku dla zielonych produktów i innowacji oraz uproszczenia ram regulacyjnych, przy jednoczesnym utrzymaniu wysokiego poziomu bezpieczeństwa substancji. Komisja ma niezwłocznie wdrożyć plan działania na rzecz przystępnej cenowo energii poprzez stosowanie ulg podatkowych i obniżek taryf sieciowych. Planowana jest także aktualizacja wytycznych dotyczących rekompensat kosztów pośrednich w systemie EU ETS w branży. Jednym z założeń planu jest również utworzenie Sojuszu na rzecz Krytycznych Chemikaliów.

Z kolei w ramach pakietu Omnibus VI dla branży chemicznej zaproponowano m.in. zmiany w zakresie etykietowania substancji chemicznych, zgód na stosowanie określonych substancji w produktach kosmetycznych czy rejestracji produktów nawozowych. Wdrożenie proponowanych środków ma pozwolić branży zaoszczędzić co najmniej 363 mln euro rocznie.

Źródło: Newseria

W polskich siłach zbrojnych jest za mało lekarzy wojskowych. Problemem jest brak perspektyw rozwoju kariery

W polskich siłach zbrojnych jest za mało lekarzy wojskowych. Problemem jest brak perspektyw rozwoju kariery
W polskich siłach zbrojnych jest za mało lekarzy wojskowych. Problemem jest brak perspektyw rozwoju kariery

Sześciuset osiemnastu lekarzy różnych specjalności – tylu medyków brakuje w polskim wojsku. Na jednego lekarza wojskowego przypada średnio 260–270 żołnierzy, a według standardów NATO proporcja ta powinna wynosić 1 do 100 – wynika z raportu „Przywrócić rangę, zatrzymać talenty – strategia rewitalizacji korpusu lekarzy Sił Zbrojnych RP” przygotowanego pod egidą WIM-PIB. Eksperci podkreślają, że kryzys pogłębia się przez brak perspektyw rozwoju kariery lekarzy w siłach zbrojnych, którzy często odchodzą do placówek cywilnych. Apelują więc o kompleksowe zmiany w systemie kształcenia i ścieżce kariery, które w ciągu następnych dwóch–trzech lat mogą odwrócić destrukcyjny trend.

– Zachęty do bycia lekarzem wojskowym są dzisiaj największym wyzwaniem. Jeśli porównać ofertę, jaką dzisiaj przedstawiają siły zbrojne lekarzom, z rynkiem cywilnym, to niestety wojsko tę konfrontację gruntownie, radykalnie przegrywa – podkreśla w rozmowie z agencją Newseria gen. broni prof. dr hab. n. med. Grzegorz Gielerak, dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego – Państwowego Instytutu Badawczego.

Raport „Przywrócić rangę, zatrzymać talenty – strategia rewitalizacji korpusu lekarzy Sił Zbrojnych RP”, przygotowany przez interdyscyplinarny zespół ekspertów pod egidą WIM-PIB, wskazuje na głęboki kryzys kadrowy w wojskowej służbie zdrowia. Eksperci odsłaniają systemową niewydolność na wielu płaszczyznach: od archaicznego modelu kształcenia, przez demotywujący system wynagrodzeń, po rozmycie odpowiedzialności między instytucjami wojskowymi i cywilnymi. Jak podkreślają, skutki tego kryzysu wykraczają daleko poza wyzwania kadrowe, tworząc poważne zagrożenie dla systemu zabezpieczenia medycznego armii.

O skali problemu świadczą m.in. dane o rzeczywistej obsadzie stanowisk lekarskich. W Siłach Zbrojnych RP na 1506 etatów przewidzianych dla oficerów-lekarzy obsadzono 888, czyli 59 proc. stanu docelowego. W ocenie ekspertów deficyt wynoszący 618 lekarzy wojskowych może znacząco ograniczyć skuteczność w działaniu na polu walki całych związków taktycznych liczących dziesiątki tysięcy żołnierzy.

– Jeżeli chcemy teraz uzupełnić skład etatowy na potrzeby Sił Zbrojnych RP w tym zakresie, a jednocześnie zagwarantować sobie, że w perspektywie kolejnych lat będziemy w stanie ten skład odbudować, to musimy zmienić nasze podejście do tej kwestii – mówi gen. Grzegorz Gielerak.

Niepokojące w tym kontekście są badania prowadzone wśród studentów Kolegium Wojskowo-Lekarskiego Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Tylko 41 proc. z nich deklaruje zamiar kontynuowania służby wojskowej po ukończeniu studiów, 28 proc. pozostaje niezdecydowanych. Prawie co trzeci planuje więc rezygnację z kariery w armii. Co ważne, taki zamiar mają głównie studenci ostatnich roczników. Zdaniem autorów raportu może to wskazywać, że im bliżej rozpoczęcia pracy zawodowej, tym mniejsza motywacja.

Najważniejszą rzeczą, na którą chciałbym zwrócić uwagę, jest to, że nie mamy dziś problemu ze znalezieniem chętnych do tego, aby chcieli studiować medycynę. Na przykład w Kolegium Wojskowo-Lekarskim średnio na jedno miejsce jest czterech–sześciu kandydatów – podkreśla dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego – Państwowego Instytutu Badawczego. – Problem wojskowej służby zdrowia rozpoczyna się w momencie, kiedy ci ludzie rozpoczynają zawodową służbę wojskową. Zwłaszcza w sytuacji, w której zrealizują już specjalizację, a zatem staną się zasobem kadrowym, który z punktu widzenia potrzeb Sił Zbrojnych RP jest najcenniejszy. W tej sytuacji większość lekarzy specjalistów, nie widząc perspektyw dalszego rozwoju zawodowego w Wojsku Polskim, opuszcza je. Siły Zbrojne RP tracą więc tych, na których w sposób szczególny powinno nam dziś zależeć.

Jak podkreśla, skalę tego zjawiska obrazuje fakt, że 71 proc. lekarzy służących w wojsku to ludzie w trakcie wykonywania specjalizacji. Czynników decydujących o odejściu ze służby jest wiele. Jednym z nich są finanse. Raport wskazuje, że lekarze wojskowi zarabiają o 4–19 proc. mniej, niż wynosi najniższe wynagrodzenie określone ustawą o minimalnych wynagrodzeniach w systemie ochrony zdrowia. To deprymujące, ale badania młodych oficerów-lekarzy wykazują, że tylko 13 proc. z nich uważa poziom wynagrodzeń za barierę systemową. Więcej osób, bo 44 proc. respondentów, wskazało na przeciążenie obowiązkami pozamedycznymi.

– Ponad 80 proc. lekarzy jako podstawowy element, który decyduje o tym, czy chcą kontynuować swoją karierę lekarską w strukturach Sił Zbrojnych RP, wskazuje możliwość rozwoju zawodowego, czy to na etapie realizacji specjalizacji medycznej, czy doskonalenia zawodowego, jeśli dotyczy to lekarzy posiadających specjalizacje. Tutaj wojsko nie wykształciło dzisiaj konkurencyjnych wobec rynku cywilnego postaw. Mimo że – jeśli uwzględnimy możliwości i zasoby, jakie posiadają kraje sojusznicze NATO – dysponujemy olbrzymimi możliwościami szkoleniowymi – mówi gen. broni prof. dr hab. n. med. Grzegorz Gielerak.

Z raportu wynika, że 38 proc. oficerów-lekarzy ocenia swoje przygotowanie do działań militarnych jako niewystarczające. Zdaniem autorów raportu jest to konsekwencja marnotrawstwa zasobów ludzkich. Wykwalifikowani lekarze specjaliści wykonują rutynowe czynności administracyjne, zamiast doskonalić umiejętności kliniczne, uczestniczyć w szkoleniach taktycznych czy odnawiać certyfikacje z zakresu medycyny pola walki.

– Jasno określona, zdefiniowana na co najmniej 25 lat ścieżka kariery lekarza wojskowego, jeśli będzie oparta na systemie kształcenia w kraju i za granicą, może daleko zdystansować ofertę rynku cywilnego. Czas, abyśmy zaczęli z tych możliwości korzystać – mówi dyrektor WIM-PIB.

Autorzy raportu opracowali propozycję zintegrowanej, 25-letniej ścieżki kariery lekarza wojskowego – od wejścia do systemu, poprzez etap szkolenia i specjalizacji oraz okres intensywnej praktyki wojskowo-medycznej, aż po objęcie stanowisk kierowniczych i rolę eksperta po osiągnięciu uprawnień emerytalnych. Zgodnie z nią pierwsze sześć–dziewięć lat powinno być poświęcone na zdobycie specjalizacji medycznej. W raporcie pojawia się rekomendacja, by na tym newralgicznym etapie kariery wdrożyć sprawdzone w armii USA mechanizmy motywacyjne, np. jednorazowy bonus finansowy w wysokości 50–70 tys. zł, powiązany z kontraktem obligującym do co najmniej sześcioletniej służby wojskowej. W przypadku wcześniejszego zakończenia służby zastosowano by klauzulę zwrotu proporcjonalnej części wypłaconego świadczenia. „Uzyskanie specjalizacji medycznej otwiera przed oficerem-lekarzem szerokie spektrum możliwości rozwoju zawodowego: zapewnia dostęp do zaawansowanych programów szkoleniowych NATO oraz umożliwia udział w międzynarodowych misjach medycznych. Wykwalifikowani specjaliści obejmują funkcje kierownicze w zespołach klinicznych, nadzorują proces kształcenia młodszej kadry oraz uczestniczą w formułowaniu doktryn zabezpieczenia medycznego sił zbrojnych” – czytamy w propozycji.

 

Źródło: Newseria

Rząd chce zakazu sprzedaży smakowych saszetek nikotynowych. Mimo że produkt ten został uregulowany zaledwie kilka miesięcy temu

Rząd chce zakazu sprzedaży smakowych saszetek nikotynowych. Mimo że produkt ten został uregulowany zaledwie kilka miesięcy temu
Rząd chce zakazu sprzedaży smakowych saszetek nikotynowych. Mimo że produkt ten został uregulowany zaledwie kilka miesięcy temu

Projekt UD213, zakładający m.in. zakaz sprzedaży smakowych saszetek nikotynowych oraz innych niezdefiniowanych wyrobów nikotynowych, według opinii prawnej kancelarii Rymarz Zdort Maruta nie spełnia żadnego z wymogów konstytucyjnej proporcjonalności. Radcy prawni wskazują, że ustawodawca nie wykazał skuteczności proponowanego zakazu ani nie uzasadnił odpowiednio konieczności jego wprowadzenia. Ponadto nie uwzględnił takich aspektów jak ryzyko wzrostu szarej strefy i osłabienia kontroli nad rynkiem, który niedawno zresztą został uregulowany.

Projekt ustawy o wyrobach tytoniowych pojawił się zaledwie kilka miesięcy po wejściu w życie nowelizacji, która zgodnie z praktyką unijną uregulowała rynek saszetek – zakazała ich sprzedaży osobom poniżej 18. roku życia, sprzedaży przez internet i wprowadziła dopuszczalny poziom nikotyny nieprzekraczający 20 mg/g. Projekt ten został przyjęty po konsultacjach ze stroną społeczną i podlegał procedurze notyfikacji w Komisji Europejskiej. Radcy prawni oceniają, że nowa propozycja narusza zasadę ochrony zaufania do państwa i stanowionego przez nie prawa.

– Dlaczego najpierw w maju wprowadzamy regulacje, które kontrolują rynek, a kilka miesięcy później wprowadzamy całkowity zakaz? Czy to jest racjonalny ustawodawca? Wydaje się, że nie – podkreśla w rozmowie z agencją Newseria dr Anna Partyka-Opiela, radca prawny, partner w kancelarii Rymarz Zdort Maruta.

Według prawników analiza zakazu sprzedaży smakowych saszetek nikotynowych prowadzi do wniosku, że proponowana regulacja nie spełnia wszystkich trzech przesłanek testu proporcjonalności, wypracowanego przez Trybunał Konstytucyjny. Pierwszym jest kryterium przydatności, czyli ocena, czy zakaz jest w stanie doprowadzić do zamierzonych skutków: ochrony zdrowia publicznego i ograniczenia dostępu nieletnich. Kolejne dwa kryteria to ocena konieczności (czy zakaz jest niezbędny dla ochrony zdrowia publicznego i nie ma alternatywnych, mniej restrykcyjnych środków) i proporcjonalności sensu stricto (czy efekty są proporcjonalne względem ciężarów nakładanych na przedsiębiorców i dorosłych konsumentów).

 W mojej ocenie projekt nowej ustawy pod hasłem UD213 nie jest projektem spełniającym podstawowe kryteria proporcjonalności. Dlaczego? Po pierwsze, ustawodawca nie udowodnił w uzasadnieniu do ustawy, że smakowe saszetki nikotynowe powodują zwiększenie spożywania tychże produktów u dzieci. Zupełnie odwrotnie się dzieje i to pokazują nam doświadczenia innych krajów, że ważniejsza jest redukcja szkód właśnie poprzez wprowadzanie produktów mniej szkodliwych niż całkowite zakazy – tłumaczy dr Anna Partyka-Opiela.

Opinia prawna kancelarii wskazuje, że ustawodawca wprowadza jedynie zakaz smakowych woreczków, podczas gdy w obrocie pozostają smakowe papierosy elektroniczne oraz aromatyzowane wyroby podgrzewane. Poza tym nie przedstawiono badań dotyczących tego, czy korzystanie z saszetek przekształca się w inne wzorce konsumpcji wśród różnych grup wiekowych, które umożliwiłyby kompleksową ocenę zasadności zakazu.

Cała regulacja jest prowadzona pod hasłem ochrony dzieci, tymczasem badania pokazują, że ta ochrona powinna się skupiać raczej na egzekucji przepisów niż na kolejnych zakazach – mówi radczyni prawna.

Jak wskazano w opinii prawnej, zgodnie z badaniem zawartym w załączniku do oceny skutków regulacji projektu UD213 57 proc. osób niepełnoletnich (13–17 lat) kupuje wyroby z nikotyną osobiście w sklepie stacjonarnym. 9,1 proc. dzieci, które miały już kontakt z wybranymi wyrobami nikotynowymi, nabyło je online. Eksperci wskazują, że realnym problemem pozostaje niewystarczające egzekwowanie obowiązujących przepisów, a nie brak kolejnych zakazów produktowych.

W dokumencie zwrócono również uwagę, że projekt przepisów opiera się na raporcie Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), jednak prawnicy wskazują, że punkt dotyczący saszetek to tylko jeden z 230 akapitów, w dodatku nie określa on ich szkodliwości jako udowodnionej, tylko jako „potencjalną”. WHO rekomenduje prowadzenie dalszych badań oraz stosowanie działań o łagodniejszym charakterze, takich jak limity nikotyny i kontrola reklamy – rozwiązania te zostały już wdrożone w Polsce w ramach majowej nowelizacji. W tym kontekście proponowany zakaz – według prawników – nie spełnia m.in. kryterium konieczności i proporcjonalności sensu stricto. WHO wskazuje także, że saszetki zawierają znacznie mniej składników i substancji toksycznych niż tradycyjne papierosy i brak dowodów, by stanowiły punkt wejścia do używania innych produktów nikotynowych.

Doświadczenia innych krajów w zakresie redukcji szkód, jeśli chodzi o produkty nikotynowe, i regulacji nie zostały uwzględnione. Świetnym przykładem jest Szwecja, gdzie cały czas promuje się politykę redukcji szkód i która ma świetne wyniki w tym zakresie. Notuje o 41 proc. mniej zachorowań na raka płuc wśród mężczyzn niż inne kraje Unii Europejskiej właśnie przez tę politykę i promowanie mniej szkodliwych produktów nikotynowych – podkreśla dr Anna Partyka-Opiela.

Jednocześnie ustawodawca nie rozważył alternatywnych narzędzi – takich jak skuteczniejsze kontrole, kampanie edukacyjne czy dodatkowe wymogi etykietowania – które są stosowane w innych państwach i uważane za efektywne w ograniczaniu ryzyka.

 Osoby, które używają saszetek, to nie są, jak pokazują badania, dzieci, ale osoby dorosłe, które w ten sposób redukują swoje uzależnienie od tradycyjnych papierosów, więc ten argument jest łatwy do zbicia – wskazuje partner w kancelarii Rymarz Zdort Maruta.

W ocenie prawników w projekcie brakuje też uwzględnienia skutków ekonomicznych zakazów. Jednym z nich jest ryzyko rozwoju szarej strefy. Przytaczane w opinii prawnej doświadczenia Belgii i Holandii, które wprowadziły pełne zakazy, pokazują wzrost nielegalnego obrotu oraz pojawianie się produktów o skrajnie wysokiej zawartości nikotyny, wymykających się jakiejkolwiek kontroli.

 Polska jest czwartym rynkiem w UE, gdzie najlepiej się rozwija szara strefa wyrobów tytoniowych i nikotynowych. Wprowadzenie zakazu naturalnie ją zwiększy. Dzisiaj mamy regulacje, które pozwalają nam kontrolować ten rynek, a po wprowadzeniu zakazu ten rynek będzie poza kontrolą – ocenia ekspertka.

Rozwój szarego i czarnego rynku jest o tyle prosty, że smakowe saszetki nikotynowe pozostają legalne w wielu krajach Unii Europejskiej. Konsumenci mogą więc je kupować podczas podróży zagranicznych lub zamawiać przez internet z zagranicznych sklepów.

Autorzy opinii przypominają, że projekt powstaje w momencie, gdy na poziomie Unii Europejskiej trwają prace nad nową dyrektywą tytoniową, która ma kompleksowo uregulować produkty nikotynowe na unijnym rynku. Wprowadzanie krajowych zakazów przed ustaleniem wspólnych standardów grozi niespójnością regulacyjną i obciążeniem przedsiębiorców kosztami kolejnych zmian. Dlatego też w opinii prawnej znalazła się rekomendacja koordynacji działań krajowych z pracami Komisji Europejskiej. Jako inne propozycje działań, które mogą spełnić cele ustawodawcy przy zachowaniu zgodności z zasadą proporcjonalności, prawnicy wymienili również wznowienie kompleksowych badań dotyczących spożycia tytoniu i nikotyny, opracowanie na ich podstawie kompleksowej i przewidywalnej polityki zdrowotnej, która ograniczy chaos legislacyjny, oraz priorytetowe traktowanie skutecznego egzekwowania istniejącego zakazu sprzedaży nieletnim, np. przez intensyfikację kontroli sklepów stacjonarnych i zaostrzenie odpowiedzialności sprzedawców. Rekomendacje obejmują także m.in. wypracowanie wytycznych dotyczących etykietowania i przekazywania informacji o wyrobach nikotynowych zgodnie z rekomendacjami WHO i praktyką krajów rozwiniętych.

Źródło: Newseria

Alicja Węgorzewska: Kocham jazz, wychowałam się na koncertach jazzowych. Kojarzy mi się z wolnością i interpretacją naszej duszy

Dyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej podkreśla, że pomysł na cykl Jazz z MACV narodził się z jej miłości do jazzu. Od lat ma ogromny sentyment do tego gatunku, a połączenie go z klasycznymi arcydziełami wybitnych kompozytorów to według niej prawdziwy majstersztyk i świadectwo mistrzowskiego kunsztu. Improwizacja pozwala bowiem spojrzeć na muzykę sprzed lat z zupełnie innej perspektywy. We wstępie do nowej płyty tej serii nagranej z Filipem Wojciechowskim Alicja Węgorzewska napisała, że ten album to zaproszenie do przekraczania granic pomiędzy gatunkami i epokami. Artystka cieszy się, że ten projekt tak przypadł do gustu melomanom i zapewnia, że w tej kwestii nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. 

Alicja Węgorzewska wspomina, że kiedy rozpoczęła współpracę z Warszawską Operą Kameralną, zależało jej przede wszystkim na tym, by wzbogacić repertuar tej instytucji i wprowadzić do niego takie dzieła, obok których nikt nie może przejść obojętnie.

– Kiedy dziewięć lat temu rozpoczęłam swoją piękną drogę z Warszawską Operą Kameralną, Orkiestra MACV nie grała Mozarta. Grała muzykę barokową, grała przepiękne koncerty, również produkcje operowe. Natomiast moje pierwsze zaproszenie dla Orkiestry MACV było takie, żeby grać Mozarta. I to nam się świetnie udało, przeszliśmy przez wiele scen, takich jak Musikverein czy wspaniałe teatry operowe w Japonii – mówi agencji Newseria Alicja Węgorzewska, dyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej.

Teraz MACV to jeden z niewielu zespołów instrumentów dawnych na świecie posiadający w swoim bieżącym repertuarze wszystkie dzieła sceniczne Wolfganga Amadeusza Mozarta. Na tym jednak nie koniec innowacyjnych pomysłów Alicji Węgorzewskiej.

– Ja osobiście kocham jazz, wychowałam się na koncertach jazzowych i pomyślałam, że tak wspaniała Orkiestra MACV może grać jazz. Słucham jazzu chyba od 16. roku życia, kiedy jeszcze mieszkałam w Szczecinie, to najbardziej lubiłam wieczorne wypady do klubów jazzowych. I w jazzie jestem absolutnie zakochana dlatego, że kojarzy mi się on z wolnością, z interpretacją naszej duszy, z wyjściem poza schemat kadencji klasycznych – mówi.

Alicja Węgorzewska nie ma żadnych wątpliwości – połączenie klasyki z jazzem to doskonały kierunek w interpretacji muzyki Mozarta. W ramach cyklu Jazz z MACV ukazały się już trzy albumy nagrane kolejno z: Krzysztofem Herdzinem, Marcinem Maseckim i Filipem Wojciechowskim.

– Jazz z MACV to takie moje dziecko. Pierwszym zaproszeniem był koncert z Leszkiem Możdżerem. Nasza orkiestra wstąpiła w płytę, którą on nagrał. I wtedy pomyślałam, że może Leszek Możdżer napisałby dla nas płytę, a może by tak grać koncerty fortepianowe Mozarta? Plan na przyszłość jest taki, żeby nagrać cały box, wszystkie koncerty fortepianowe tego wybitnego kompozytora, ale zaprosić do tych koncertów jazzmenów, pianistów jazzowych, żeby właśnie grali kadencje jazzowe – mówi Alicja Węgorzewska.

Dyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej przyznaje, że albumy z muzyką jazzową z różnych zakątków świata stanowią pokaźną część jej prywatnej płytoteki i zawsze z ekscytacją czeka na kolejne wydawnictwa, które pozwolą się jej delektować tym ulubionym gatunkiem muzyki. Jednocześnie nie zamyka się jednak na inne, bo każdy wywołuje w niej jakieś emocje.

– Muzyka przekracza wszystkie granice. Mogę słuchać jazzu, klasyki, ale mogę też posłuchać również dobrej rozrywki. Gramy tutaj na przykład musical Sondheima „Company”, gramy „Marię de Buenos Aires” Astora Piazzolli, więc i tango gra nam w duszy. Zapraszam na wszystkie projekty – mówi. 

 Alicja Węgorzewska podkreśla, że zawsze stara się angażować w projekty młodych artystów. 

– Mój następny konik to promowanie młodych talentów, młodych artystów, młodych śpiewaków. Robimy to przy współpracy z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina. I tak jak latem w czasie Festiwalu Mozartowskiego zapraszaliśmy wokalistów do „Uprowadzenia z Seraju” czy „Czarodziejskiego fletu”, wersji studenckiej – dodaje Alicja Węgorzewska.

Źródło: Newseria

Bike sharing coraz ważniejszy w komunikacji miejskiej. Operatorzy systemów stawiają na rozwój elektrycznych rowerów

8,35 mln wypożyczeń rowerów miejskich w 80 polskich miastach – taki wynik na koniec sezonu 2025 ogłosił Nextbike Polska, największy operator systemów miejskich rowerów publicznych w Polsce. Łącznie skorzystało z nich około pół miliona użytkowników. Strategicznym celem na kolejne sezony jest rozwój e-bike’ów, które cieszą się coraz większą popularnością. Rozwojem technologii zajmuje się warszawski hub operacyjno-produkcyjny, który od początku działalności dostarczył ok. 10 tys. rowerów do polskich i europejskich miast.

– Sezon rowerowy 2025 to kolejny z rzędu, w którym osiągnęliśmy poziom ponad 8 mln wypożyczeń. To wyraźnie pokazuje, że bike sharing, nowa mobilność rowerowa, cieszy się niesłabnącym, bardzo wysokim zainteresowaniem wśród mieszkańców polskich miast, zarówno tych małych i średnich, jak i dużych – mówi agencji Newseria Marcin Sałański, head of communications w Nextbike Polska.

Z danych operatora podsumowujących zakończony sezon wynika, że około pół miliona użytkowników rowerów miejskich łącznie pokonało 23 mln km i spędziło na nich 234 mln minut. 

Mieszkańcy polskich miast wypożyczają rowery praktycznie każdego dnia w porannych oraz popołudniowych godzinach szczytu. Jeżdżą około 20 minut i pokonują trasy około trzy–czterokilometrowe, co wyraźnie nam pokazuje, że używają roweru nie do rekreacji, ale przede wszystkim do komunikacji po mieście. Jeździmy do i z centrów miast, na spotkania, a także do pracy czy na uczelnię. To jest kolejny rok z rzędu, który pokazuje, że bike sharing zajmuje  bardzo ważne miejsce w strukturze komunikacyjnej polskich aglomeracji, metropolii, pojedynczych miast oraz gmin podkreśla Marcin Sałański.

Najaktywniejsi byli użytkownicy w Warszawie, gdzie odnotowano ponad 4,62 mln wypożyczeń. Na drugim miejscu znalazł się Wrocław z 1,27 mln przejazdów, a na trzecim – Górnośląsko-Zagłębiowska Metropolia (GZM) z wynikiem 1,13 mln. W dwóch ostatnich lokalizacjach z jednośladów będzie można skorzystać również w zimie, gdzie do marca 2026 roku dostępna będzie połowa systemu.

Każdego miesiąca do systemów rowerów publicznych zapisują się kolejne osoby. To może zabrzmieć przewrotnie, ale sprzyja nam zmiana klimatu. W wielu miejscach w Polsce zima praktycznie odeszła w zapomnienie, śnieg leży dzień, góra dwa na drogach, co oznacza, że rower staje się pełnoprawnym środkiem transportu niemalże przez cały rok – mówi Jakub Giza, dyrektor ds. rozwoju zrównoważonej mobilności miejskiej Nextbike Polska.

Jak wynika z badania „Preferencje użytkowników rowerów elektrycznych i tradycyjnych”, zrealizowanego w październiku br. przez SW Research na zlecenie Polskiego Stowarzyszenia Rowerowego (PSR), 63 proc. respondentów wsiada na rower jesienią i zimą. 80 proc. entuzjastów tej formy transportu wybiera ją ze względu na rekreacyjny charakter, ale 47 proc. przyznaje, że dojeżdża w ten sposób do pracy. To o 18 pkt proc. więcej niż rok wcześniej. 43 proc. badanych jeździ na jednośladzie na zakupy (wzrost o 13 pkt proc.).

– Zmiana podejścia użytkowników do tego, że rower może być efektywnym i skutecznym środkiem transportu, a nie tylko rekreacji i sportu w weekendy, pomaga, aby rower traktować jako równoważny dla komunikacji publicznej, a zwłaszcza samochodu, w drodze do pracy, szkoły czy na uczelnię. Ten sam czas przejazdu, a dużo lepsze okoliczności, możliwość wyboru trasy i pewność, że czas, który zaplanujemy na podróż, to faktyczny czas przejazdu, a nie spędzony w korkach – mówi Jakub Giza.

Z analiz operatora wynika, że coraz więcej użytkowników rowerów miejskich korzysta z e-bike’ów.

– W warszawskim systemie Veturilo 300 rowerów elektrycznych kolejny rok z rzędu odpowiadało za około 15 proc. wszystkich wypożyczeń. To wyraźnie pokazuje, że rower elektryczny jest przyszłością bike sharingu. Jest on raczej uzupełnieniem całego ekosystemu, nie może być jedynym środkiem tej komunikacji, ponieważ miasta mają różne struktury, różnie funkcjonują, więc nie w każdym rower elektryczny się sprawdzi – podkreśla szef komunikacji w Nextbike Polska. – Z pewnością są to rowery komfortowe dla każdego użytkownika, bez względu na jego wiek czy zdolności fizyczne.

W kwietniu br. ogłoszono, że Nextbike Polska połączył się z niemiecką filią pod jednym inwestorem, czyli Star Capital. Jako część grupy Nextbike, która zarządza flotą ponad 125 tys. rowerów w 450 miastach, spółka planuje od 2026 roku przyspieszyć rozwój publicznych rowerów elektrycznych. Wszystko za sprawą ich testów w kolejnych polskich, jak również europejskich miastach.

– To jest nasz strategiczny cel, żeby rower elektryczny popularyzować w większej liczbie europejskich miast. Będziemy je rozwijać technologicznie, będziemy przekonywać włodarzy miejskich do budowania systemów wokół rowerów elektrycznych w stopniu pełnym lub hybrydowym, w zależności od tego, jak miasto funkcjonuje i jakie ma potrzeby – mówi Marcin Sałański.

Ważnym momentem w rozwoju Nextbike Polska było uruchomienie w lipcu br. centrum operacyjno-produkcyjnego na warszawskim Targówku, a dokładnie na terenie Prologis Park Warsaw II. Obiekt o powierzchni ponad 8000 mkw. powstał z myślą o łączeniu produkcji, recyklingu, serwisu, logistyki oraz rozwoju technologii dla Polski i Europy. Warszawski hub produkcyjny dysponuje 36-metrową linią montażową, dzięki której może produkować do 150 rowerów dziennie. W tym roku udało się dzięki niej zrealizować dostawę 2,7 tys. jednośladów dla stolicy Dolnego Śląska w rekordowym tempie.

– Hub produkcyjny w Warszawie to jeden z pierwszych w Europie wertykalnych zakładów produkcyjno-serwisowych dla branży bike sharingu. Do tej pory wyprodukował około 10 tys. rowerów, które trafiły nie tylko do Wrocławia, ale także na rynki zagraniczne, do Barcelony, Zagrzebia czy Kassel. Zakład produkcyjny Nextbike Polska to innowacyjne rozwiązanie w skali placówek bike sharingowych, a także mikromobilnościowych, w pełni zrównoważone, zasilone zieloną energią, posiadające nowoczesne urządzenia montażowe – podkreśla head of communications w Nextbike Polska.

Grupa Nextbike deklaruje, że chce zwiększyć flotę rowerów w Europie do ponad 200 tys. m.in. dzięki wsparciu Europejskiego Funduszu Społeczno-Klimatycznego.

W przyszłym roku dzięki placówce produkcyjno-serwisowej grupy Nextbike będziemy w stanie zapewnić europejskim miastom nawet 5 tys. rowerów miesięcznie i będziemy tam jednocześnie rozwijać nowe technologie. Chodzi m.in. o nowe modele rowerów z udoskonaloną konstrukcją i urządzeniami Internetu Rzeczy, które są bardzo ważnym elementem mobilności w miastach, ponieważ zbierają dane o ruchu miejskim. To pozwala zarówno nam jako operatorowi, jak i włodarzom miejskim optymalizować ruch miejski i sprawiać, że mieszkańcom będzie się żyło lepiej, przyjaźniej i będą mieli jeszcze lepsze usługi transportowe – mówi Marcin Sałański.

– Miasta, które inwestują w infrastrukturę rowerową, zyskują przede wszystkim zdrowych i szczęśliwych mieszkańców. Infrastruktura motywuje kolejne osoby do korzystania z rowerów. Rowerzyści to, po pierwsze, ludzie, którzy docierają na czas do pracy, ale, co nie mniej ważne, przemieszczając się po mieście, zatrzymują się przy małych kawiarniach, punktach usługowych. Nie są uzależnieni od samochodu i nie zalegają jedynie na parkingach wielkich centrów handlowych, tylko pomagają rozwijać biznes każdego miasta – podsumowuje Jakub Giza.

Źródło: Newseria

Biznes, miasta i domy coraz częściej wykorzystują komunikację między maszynami. Stosuje ją także medycyna, a nawet ornitologia

Biznes, miasta i domy coraz częściej wykorzystują komunikację między maszynami. Stosuje ją także medycyna, a nawet ornitologia
Biznes, miasta i domy coraz częściej wykorzystują komunikację między maszynami. Stosuje ją także medycyna, a nawet ornitologia

Polski rynek telemetrii dynamicznie rośnie. Liczba kart służących do komunikacji między maszynami (M2M) zwiększyła się w 2024 roku do 10 mln, co oznacza blisko 29-proc. wzrost w ciągu roku. Coraz więcej firm wdraża rozwiązania oparte na automatycznym przesyle danych, wspierających m.in. produkcję i transport. Komunikacja M2M usprawnia również energetykę, usługi miejskie, monitoring oraz medycynę. Orange Polska w swojej sieci ma już blisko 5 mln kart M2M.

– Telemetria przeszła olbrzymią ewolucję, od prostych, analogowych sygnałów radiowych aż po systemy cyfrowe, z wykorzystaniem sieci komórkowej, sieci 2G, 3G, 4G, 5G, LoRa czy komunikacji satelitarnej. Dzisiaj telemetria stanowi podstawowy filar Internetu Rzeczy (IoT), dzięki któremu urządzenia mogą przesyłać między sobą dane w czasie rzeczywistym – tłumaczy w rozmowie z agencją Newseria Radosław Skoczylas, corporate sales manager, M2M/IoT w Orange Polska.

Komunikacja machine-to-machine (M2M) odnosi się do bezpośredniej wymiany informacji między urządzeniami przy wykorzystaniu łączności przewodowej, bezprzewodowej lub hybrydowej. Dzięki M2M maszyny mogą działać autonomicznie, analizować dane w czasie rzeczywistym i bez udziału człowieka. Rosnące wykorzystanie tej technologii wynika z faktu, że coraz więcej procesów – od odczytów liczników, przez zarządzanie produkcją, po monitoring czy zarządzanie flotą pojazdów – wymaga nieprzerwanego, automatycznego gromadzenia i przetwarzania danych. Telemetria zastępuje ręczne odczyty, optymalizuje wykorzystanie zasobów, umożliwia przewidywanie awarii i szybsze wykrywanie nieprawidłowości.

– Telemetria towarzyszy nam na każdym kroku naszego życia, począwszy od naszego domu, gdzie wykorzystujemy ją w systemach alarmowych, w systemach do monitorowania pieców, pomp ciepła, fotowoltaiki. W mediach mamy zdalny odczyt gazu, prądu czy wody. W samochodzie wykorzystujemy ją do GPS-ów, w urządzeniach pokładowych do e-TOLL czy do modemów 5G służących do utworzenia lokalnego hotspota. Gdybyśmy chcieli wypożyczyć hulajnogę, skuter miejski czy rower miejski, również tam jest wykorzystywana telemetria – wymienia Radosław Skoczylas.

Telemetria zasila dziś większość usług funkcjonujących w tle, m.in. lokalizatory GPS, dynamiczne systemy transportowe, paczkomaty czy inteligentne urządzenia domowe. W firmach technologia ta odpowiada zarówno za zarządzanie budynkami, jak i optymalizację procesów produkcyjnych. Odpowiednie systemy wspierają kontrolę ogrzewania, klimatyzacji i oświetlenia, a czujniki Internetu Rzeczy (IoT) pozwalają przewidywać awarie i ograniczać koszty utrzymania maszyn.

– Monitorujemy na przykład pracę linii produkcyjnych i ich poszczególne elementy. Jeżeli mamy czujnik założony na silniku, to wiemy, kiedy resurs tego silnika się skończy i możemy temu przeciwdziałać, w odpowiednim czasie wymienić łożysko, aby uniknąć długich przestojów na linii produkcyjnej – tłumaczy ekspert Orange Polska.

Automatyzacja procesów przekłada się nie tylko na oszczędność czasu i redukcję kosztów, lecz także na niższe zużycie energii i mniejszy ślad węglowy. Dlatego rozwiązania M2M wdrażają nie tylko przedsiębiorstwa przemysłowe, ale też sektor energetyczny, transport i logistyka oraz administracja.

– Telemetria jest kluczowym elementem rozwoju przemysłu, transportu i logistyki oraz inteligentnych miast – przekonuje Radosław Skoczylas. – Stała się strategicznym elementem przemysłu 4.0, dzięki czemu pozwala budować przewagę konkurencyjną z wykorzystaniem danych, optymalizacji, automatyzacji czy efektywności energetycznej.

Według danych UKE na koniec 2024 roku w Polsce aktywnych było 10 mln kart SIM M2M. To wzrost o blisko 29 proc. rok do roku. W 2016 roku było ich zaledwie 2,2 mln. W sieci Orange działa blisko połowa z tych kart.

– Obecnie mamy 5 mln kart SIM telemetrycznych od Orange działających w sieci. Sprzedaż pierwszego miliona kart SIM zajęła nam kilka lat, a ostatni milion pozyskaliśmy w rok, więc tu też widać, w jakim tempie ta technologia się rozwija – podkreśla ekspert.

Najwięcej kart M2M od Orange działa dziś w energetyce, transporcie, branży security i terminalach płatniczych. Wykorzystują je nawet ornitolodzy, badając szlaki migracyjne ptaków.

Telemetrię wykorzystujemy również w medycynie, gdzie można pacjenta wyposażyć w e-holter, wypisując go ze szpitala, dzięki czemu jest on pod ciągłym monitoringiem i jeżeli cokolwiek niepokojącego by się działo, można mu udzielić pierwszej pomocy i uratować życie – mówi Radosław Skoczylas.

Dynamicznie się rozwija również segment prywatnych sieci kampusowych 5G, które umożliwiają obsługę dużej liczby urządzeń IoT na ograniczonej powierzchni, zapewniając wysoką stabilność transmisji. Rozwiązania te wykorzystywane są w centrach logistycznych, zakładach produkcyjnych, portach czy podczas dużych wydarzeń sportowych i kulturalnych.

– Na 1 km2 możemy obsłużyć nawet do miliona urządzeń IoT, przy wykorzystaniu sieci kampusowej 5G. Na przykład na stadionie, gdzie mamy event sportowy, jest 40–50 tys. ludzi i publiczne zasoby są wysycone, a komunikacja jest bardzo utrudniona. Mając tam prywatny kampus 5G, możemy zagwarantować niezawodną komunikację i łączność dla służb technicznych, serwisowych, medycznych i porządkowych – tłumaczy ekspert Orange.

Jak wyjaśnia, rozwiązania z zakresu IoT działają też w ogólnopolskiej sieci LTE-M od Orange, czyli wydzielonej części sieci 4G służącej do przesyłania informacji między urządzeniami. Dzięki tej technologii sygnał skuteczniej dociera do miejsc o słabym zasięgu i zapewnia energooszczędny transfer danych przy wykorzystaniu usługi PSM albo eDRX. Urządzenie w sieci LTE-M potrafi „wybudzić się” na moment tylko po to, by wysłać pakiet danych, a następnie „zasnąć” ponownie. W praktyce oznacza to nawet 10 lat pracy urządzenia na tej samej baterii. Kolejnym krokiem, w opinii eksperta, będzie RedCap 5G – standard projektowany pod masowe, energooszczędne wdrożenia IoT.

 To technologia, która łączy najlepsze cechy LTE Cat-M1, czyli energooszczędność oraz 5G, czyli małe opóźnienia i dużą pojemność – zapowiada Radosław Skoczylas.

Źródło: Newseria

Nowe AW149 podnoszą możliwości operacyjne armii. Śmigłowce mogą być na bieżąco konfigurowane do potrzeb misji

Nowe AW149 podnoszą możliwości operacyjne armii. Śmigłowce mogą być na bieżąco konfigurowane do potrzeb misji
Nowe AW149 podnoszą możliwości operacyjne armii. Śmigłowce mogą być na bieżąco konfigurowane do potrzeb misji

Nowe śmigłowce AW149 zmieniają sposób realizowania przez wojsko zadań, w tym desantowo-szturmowych. Piloci podkreślają, że cyfrowe środowisko pracy i zapas mocy śmigłowca otwierają przed załogami zupełnie nowe możliwości taktyczne. Konfiguracja maszyn jest stale rozwijana w krajowych zakładach PZL-Świdnik zgodnie z bieżącymi potrzebami Sił Zbrojnych. Jak podkreślają przedstawiciele wojska i producenta, kontrakt na 32 maszyny jest dynamicznie realizowany.

Do 7. Dywizjonu Lotniczego 25. Brygady Kawalerii Powietrznej już trafiło 11 z 32 śmigłowców – 10 wyprodukowanych we Włoszech i jeden, który jako pierwszy pochodzi z linii produkcyjnej w Świdniku, uruchomionej w ciągu zaledwie 20 miesięcy od podpisania kontraktu z MON.

 Poprzednie śmigłowce, na których lataliśmy, bardzo zasłużone W-3 Sokół, były śmigłowcami analogowymi. Nie posiadały automatyki, która wspierała nas w procesie sterowania. To nam zmniejszało możliwości poświęcania uwagi aspektom danej misji. Teraz, dzięki temu, co mamy na pokładzie AW149, możemy o wiele głębiej wchodzić w aspekty realizacji misji, możemy przewidywać szybciej, możemy patrzeć dalej, więcej rzeczy identyfikować i analizować  pod kątem celów misji. To dla nas bardzo dużo znaczy – podkreśla w rozmowie z agencją Newseria mjr pilot Miłosz Tomaszkiewicz, szef pionu szkolenia w 7. Dywizjonie Lotniczym 25. Brygady Kawalerii Powietrznej. – Oprócz tego mamy komfort pracy w różnych warunkach atmosferycznych, również w nocy, bo na pokładzie tego śmigłowca dysponujemy bardzo rozbudowanymi systemami nawigacyjnymi, które się wzajemnie uzupełniają.

AW149 to śmigłowiec zaprojektowany od podstaw dla potrzeb współczesnych sił zbrojnych. Kontrakt na ich dostawy z lipca 2022 roku obejmuje 32 maszyny, z pełnym pakietem logistycznym oraz szkoleniowo-symulatorowym. W ramach umowy w PZL-Świdnik utworzono linię montażu końcowego oraz poszerzono zdolności realizowania prób w locie o tę właśnie platformę oraz obsługi technicznej wszystkich poziomów.

Śmigłowiec został zaprojektowany do działania w trudnych warunkach atmosferycznych, także w nocy, a jej konstrukcja umożliwia szybkie modyfikacje wynikające z nowych doświadczeń i analiz pola walki.

Dla nas zarządzanie konfiguracją śmigłowca AW149 oznacza przede wszystkim możliwość wprowadzania zmian: na prośbę użytkownika czy zamawiającego, jakim jest Agencja Uzbrojenia, możliwość wprowadzenia udoskonaleń także na podstawie analiz różnych konfliktów na świecie i udoskonalenia doktryn NATO – mówi Grzegorz Wyszyński, członek zarządu PZL-Świdnik. – W ostatnim czasie takie usprawnienia w obszarze łączności wdrożyliśmy na platformie AW149. Teraz dyskutujemy z 25. Brygadą Kawalerii Powietrznej oraz Agencją Uzbrojenia nad wdrożeniem nowych rozwiązań w obszarze uzbrojenia.

Do polskiej armii trafiają śmigłowce przygotowane do realizacji zadań z obszaru wsparcia pola walki, ratowania i ewakuacji poszkodowanych z pola walki czy działań desantowo-szturmowych oraz transportu żołnierzy, towarów i zaopatrzenia.

– Najszersze spektrum zadań dotyczy transportu powietrznego, nie tylko transportu ładunku i personelu z punktu A do punktu B, ale również z wykorzystaniem różnorodnych technik linowych, np. do zadań ratownictwa wykorzystuje się wciągarki. Z kolei ze względu na system obserwacyjno-celowniczy, cyfrową awionikę, dedykowany komputer misji oraz bardzo szerokie spektrum uzbrojenia, które odpowiada uzbrojeniu przenoszonemu przez najnowocześniejsze na świecie śmigłowce szturmowe, możemy również realizować szeroki zakres zadań uderzeniowych – tłumaczy mjr pilot Miłosz Tomaszkiewicz.

AW149 są wyposażone m.in. w rakiety kierowane laserowo, systemy samoobrony oraz pokładowe karabiny maszynowe. Śmigłowce są przygotowane do operacji w środowisku wielodomenowym i w pełnej integracji z systemami NATO dzięki zaawansowanym środkom łączności i  bezpiecznym łączom danych.

 Śmigłowiec AW149 dysponuje znaczącym zapasem mocy, co stwarza załodze duży komfort, a przede wszystkim pozwala na dogodne realizowanie zadań na rzecz kawalerii powietrznej. Możemy zabrać znaczącą ilość desantu, środków logistycznych na potrzeby misji. Śmigłowiec cechuje się bardzo dobrą manewrowością. Po osiągnięciu pewnego zakresu prędkości lata się nim bardziej jak samolotem niż jak śmigłowcem. Ten śmigłowiec cechuje się cyfrowym środowiskiem pracy, które nas znacząco wspiera w zadaniach pilotażowych, ale również tych, które definiują nam daną misję na rzecz wojsk lądowych czy sił powietrznych – podkreśla szef pionu szkolenia w 7. Dywizjonie Lotniczym 25. Brygady Kawalerii Powietrznej.

Równolegle z dostawami śmigłowców rozwijany jest system szkoleniowy. Jak podkreśla PZL-Świdnik, kolejne symulatory, które trafią do jednostki w najbliższych miesiącach, będą już wyposażone w dodatkowe funkcjonalności zaproponowane w trakcie realizacji programu. Co ważne, urządzenie wcześniej przekazane wojsku zostanie z nimi zintegrowane w rozwiązanie sieciocentryczne, co umożliwi prowadzenie bardziej złożonych, wspólnych treningów.

– Program AW149 pod kątem szkolenia zmienia się bezustannie. Jest to wciąż żyjący organizm, który udoskonalamy na każdym kroku, modernizujemy i wprowadzamy nowe rozwiązania – mówi Grzegorz Wyszyński. – Program AW149 przebiega dynamicznie, z bardzo dobrą współpracą z siłami zbrojnymi, Agencją Uzbrojenia i Dowództwem Generalnym.

Źródło: Newseria

Maciej Rock: Wielu artystów czekało na kolejne edycje „Must Be the Music”. Utonęliśmy w zgłoszeniach

Nowa, 13. edycja programu „Must Be the Music” trafi na antenę Polsatu wiosną 2026 roku. Castingi do programu odbyły się we wrześniu i jak zdradza Maciej Rock, zgłosiła się na nie rekordowa liczba solistów i zespołów. Wśród nich nie brakowało prawdziwych „perełek”, które za jakiś czas mogą zatrząść rynkiem muzycznym.

– Sukces poprzedniej edycji, a ściśle mówiąc sukces finalistów poprzedniej edycji, czyli składu Alien i Majtis, Kuba i Kuba, Bonaventury, którzy grają koncerty, festiwale i wydają płyty, spowodował, że ci niezdecydowani, którzy rok temu usłyszeli, że zaczynamy castingi do „Must Be the Music” i nie do końca jeszcze wiedzieli, z czym to się je, zobaczyli, co to jest za program i co on może zmienić w życiu artysty. Dlatego też szturmem wysłali zgłoszenia do drugiej edycji tego formatu – mówi agencji Newseria Maciej Rock.

Zainteresowanie tym programem przerosło oczekiwania twórców programu.

– Utonęliśmy w tych zgłoszeniach, to była ciężka praca, żeby przesłuchać wszystkich chętnych, którzy chcieli stanąć na naszej scenie. Wybraliśmy dla naszych widzów crème de la crème, niesamowitych nie tylko solistów, ale też nieprawdopodobne zespoły, które na pewno zrobią tutaj jakieś zamieszanie – mówi.

Maciej Rock szacuje więc, że poziom tej edycji „Must Be the Music” będzie równie wysoki jak poprzedniej, a może nawet go przebije. Prowadzący nie ukrywa, że na etapie castingów nie brakowało wykonawców, którzy zrobili na nim spore wrażenie, ale podczas przesłuchań szczególnie wyróżniał się jeden zespół.

– Kiedy na naszej scenie ten zespól zaczął grać swoją piosenkę, to nagle plan się zatrzymał. Wszyscy słuchali z zapartym tchem. Okazało się, że zespół, który do nas przyszedł, ma na Spotify ponad 5 mln odsłon swojej piosenki, czyli to już jest bardzo, bardzo dobry wynik. To jest po prostu świetna piosenka i oni z tą kompozycją przyszli do nas na casting do „Must Be the Music”. I my właśnie mamy takie zespoły, to nie jest wyjątek, jest ich trochę – mówi.

Maciej Rock zdaje sobie sprawę z tego, że w obecnych czasach debiutanci co prawda mogą dotrzeć ze swoją twórczością do szerokiego grona odbiorców i wypromować się za pośrednictwem mediów społecznościowych oraz platform streamingowych, ale jego zdaniem udział w kultowym wręcz talent show nadal jest najszerszą furtką do kariery.

– Pomimo że programu „Must Be the Music” nie było na antenie przez osiem lat, to rynek nie wykształcił przez ten czas innej drogi do tego, żeby dać kopa karierze młodych ludzi. I okazuje się, że bardzo wielu artystów czekało na ten format, bo dopiero tu, na tej naszej profesjonalnej scenie są w stanie zaprezentować swoje możliwości, a także swoje wspaniałe kompozycje. Nie mają gdzie tego zrobić i czekali po prostu na kolejne edycje „Must Be the Music” – mówi dziennikarz.

Tak samo jak w poprzedniej edycji za stołem jurorskim zasiądą:  Natalia Szroeder, Sebastian Karpiel-Bułecka, Dawid Kwiatkowski i Miuosh. W poprzedniej serii towarzyszyły im ogromne emocje podczas podejmowania decyzji, a ich opinie bywały skrajnie różne. Maciej Rock zdradza, że teraz w tym panelu będzie równie gorąco, bo każdy z jurorów ma jeszcze bardziej sprecyzowane oczekiwania i wymagania.

– Myślę, że w pierwszej edycji jurorzy nie wiedzieli jeszcze, czego się spodziewać po uczestnikach, nie wiedzieli, że można tak wysoko postawić im poprzeczkę. Natomiast teraz oni są już skalibrowani i w drugiej edycji już wiedzą, że od naszych uczestników można wymagać więcej niż od uczestników jakiegokolwiek innego programu muzycznego. Wiedzą też, czego szukają, i wiedzą, że nawet dając „nie” niektórym uczestnikom, oni tylko motywują ich do tego, żeby w półfinale byli jeszcze lepsi – mówi.

Nie będzie też zmian wśród prowadzących. Gospodarzami programu pozostają: Maciej Rock, Adam Zdrójkowski i Patricia Kazadi.

– Wśród prowadzących nie iskrzy, tutaj mamy team, co prawda z różnych pokoleń, ale tak się dogadaliśmy na tym planie, że często przybijamy sobie piąteczkę, uczestniczymy w swoich rozmowach, w swoich case’ach. Bardzo się cieszę, że mam Adasia Zdrójkowskiego na planie, bo to jest mój młodszy brat i czuję się trochę tak, jakbym był w domu, naprawdę. Siedzimy sobie z Adasiem i jak mamy przerwę, to miło spędzamy ze sobą czas – dodaje Maciej Rock.

Z danych Nielsena wynika, że 12. edycję programu „Must Be the Music” średnio oglądało 879 tys. widzów. Najwyższą widownię zanotował finał reaktywowanego po latach show, który obejrzało nieco ponad 1 mln widzów.

Źródło: Newseria